Z całego okresu współpracy z Rainbow, Dio najbardziej ceni sobie pierwszą płytę : „ Zawsze stawiałem najwyżej debiut tego zespołu. Wiem, że zwykle za największe osiągnięcie grupy uważa się „Rising”, ja jednak wolę „jedynkę” – to na tej płycie jest przecież „Catch The Rainbow”, czy „Sixteenth Century Greensleeves”,( sama rytmika tego utworu to w dużej mierze zalążek przyszłego, „solowego” Dio – przyp. autor ) nie bez znaczenia jest też fakt, że ten album powstawał w najbardziej radosnej, szczęśliwej atmosferze.”

Na pierwszych płytach Rainbow w pełni dał o sobie znać wokalny geniusz Ronnie’go : „Myślę, że najważniejsza jest technika. Trzeba wiedzieć jak najwięcej o emisji głosu. Jeśli ktoś będzie śpiewać nieodpowiednio, gardłowo, szybko ten głos zniszczy. Trzeba mieć też świadomość własnych ograniczeń i śpiewać ze swobodą, eksponując zalety, a nie wady swego wokalnego stylu.”
W 1979 roku, na fali przedłużających się negatywnych stosunków z gitarzystą „Tęczy”, Ronnie się wycofał : „Zaczęto oczekiwać ode mnie rzeczy, które mi nie odpowiadały. Ritchie domagał się piosenek miłosnych, które miałyby, jak przypuszczam, większe wzięcie w Ameryce. Tymczasem ja pisałem rzeczy o innym charakterze, bliskie konwencji fantasy. Powiedziałem to Ritchie’mu i wspólnie doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie jak się rozstaniemy.”

W 20 lat po odejściu Ronnie’go z Rainbow, coraz częściej dało się słyszeć plotki o reaktywacji tegoż zespołu. Oddajmy głos Ronnie’mu: „Była szansa na powrót Rainbow i to nawet po śmierci Cozy’ego ( Powella, perkusisty tragicznie zmarłego w 1998 roku – przyp. autor ). Już prawie zorganizowany był koncert w Tokio, były plany nagrania tego koncertu na DVD i CD, ale wytwórnie nie mogły się jakoś dogadać. Były naciski z zewnątrz, ja sam nie jestem pewien, czy to był dobry pomysł. Kiedyś się zgodziłem, ktoś zawalił sprawę, mam już tego dość. Przepraszam wszystkich, którzy na to liczyli, ale Rainbow to historia. Ritchie jest zadowolony z tego, co robi, ja jestem szczęśliwy, grając jako Dio”.
Z Rainbow Ronnie odchodził w chwale. Z Blackmore’m i resztą nagrał płyty pełne hard rockowego impetu, które w zdecydowany sposób odcisnęły piętno na rockowej stylistyce drugiej połowy lat 70 – tych . Sam Dio pozostawał póki co na lodzie. Jednak nie ma tego złego, co by na … Black Sabbath nie wyszło.

Ze strony najcięższego bandu na świecie, co jakiś czas dochodziły do rockowego światka złowieszcze pomruki, zwiastujące rychłe opuszczenie grupy przez pogrążonego w narkotykowo – alkoholowym nałogu wokalisty, Ozzie’go Osbourne’a. Plotki i pomówienia na temat kryzysu w Sabbath nie okazały się być pustosłowiem – drużynie Tony’ego Iommi’ego groził rozpad. Tak jak przewidywano, pogromca stworzeń latających, „diaboliczny Ozzy” musiał odejść, a wkrótce jego miejsce przy mikrofonie zajął właśnie Ronnie. Według założonego przez Iommiego planu, nowy wokalista miał przynieść ze sobą nową muzyczną świeżość, która miałaby odmienić skostniałe i zawieszone w artystycznej próżni oblicze zespołu. Panowie Dio i Iommi wkrótce się spotkali ( w maju 1979 roku ) i podczas pierwszego suto zakrapianego wieczorku zapoznawczego stworzyli przecudnej urody balladę, „Children Of The Sea”. Już pod koniec 1979 roku został ukończony nowy longplay odrodzonego Black Sabbath z Ronnie’m na pokładzie. Nosił tytuł „Heaven And Hell” i miał dać początek nowym muzycznym przemianom. „W wyniku splotu majestatycznego stylu wokalnego Dio i bardziej przyziemnej stylistyki Sabbath, powstała płyta klasyczna. Z przeciwieństw zrodziło się arcydzieło” – w ten sposób o powyższym albumie napisał jeden z krytyków pisma „Metal Forces”. A co o tym albumie sądzi sam Dio ? „ Ta płyta odegrała taką samą rolę, co „Rising” Rainbow. Dała początek zupełnie nowej erze w metalu. Ten album to muzyka płynąca prosto z serca (…) to najlepsza płyta Sabbs z moim udziałem. Ten zespół stworzył heavy metal.

Album „Heaven And Hell” dał mi najwięcej satysfakcji. Może dlatego, że Sabbath wydawał się już wtedy, po odejściu Ozzy’ego, skończony, a my przywróciliśmy mu nowe życie”.
Wydany w 1980 roku nowy produkt Black Sabbath przyniósł ze sobą ogromną dawkę heavy – rockowej energii, okraszonej wspaniałymi popisami Ronniego (jakże odległymi od stylistyki wypracowanej przez Osbourne’a, który nigdy nie grzeszył nadmiarem wokalnego talentu ). I to właśnie wokalizy Dio są najjaśniejszym punktem tej płyty. Ronnie : „Jest wielu wspaniałych metalowych wokalistów, którzy jednak śpiewają w inny sposób, a i ich utwory wywodzą się z odmiennego źródła. Po prostu brzmią inaczej. Czy jestem lepszy od Roba Halford’a albo Bruce’a Dickinson’a? Tak jak jabłko może być lepsze od pomarańczy, a whiskey od wina… Cieszę się, że jestem zaliczany do czołówki. Nigdy nie uczyłem się śpiewu. Nie korzystałem jednak z porad nauczycieli, gdyż zawsze chciałem mieć unikalny głos. Byłem przekonany, że jeśli ma on być oryginalny, nie mogę pozwolić nikomu, by uczył mnie na czyjeś podobieństwo. Robiłem swoje, bez stresu, bez drylu, bez męczących ćwiczeń. Nie uważam oczywiście, że korzystanie z porad jest złe, ale mi śpiewanie zawsze przychodziło z łatwością”.
Dio napisał na „Heaven And Hell” wszystkie teksty, wyręczając w tej materii dotychczasowego „poetę” zespołu, basistę Geezer’a Butler’a. Świetna kompozycyjnie i brzmieniowo muzyka, wprowadziła Black Sabbath w lata 80 – te. A konkurencja, w samej tylko Anglii, była już wtedy ogromna. Wystarczy wspomnieć o kilku młodych grupach z kręgu „nowej fali” – Angel Witch, Iron Maiden, Def Leppard, Saxon, Judas Priest. Black Sabbath, jak się miało okazać, wyszedł z tych muzycznych igrzysk obronną ręką, pokazując w jak nowatorski, a zarazem tradycyjny sposób można wykonywać ten rodzaj muzyki. Można śmiało stwierdzić, iż „Heaven And Hell” nie tylko spełnił oczekiwania fanów heavy metalu, tym samym bez trudu wkomponowując się w krajobraz ciężkiego rocka A. D. 80 – ale jednocześnie był albumem, który wyznaczał nowe kierunki i normy w muzyce rockowej wraz z innymi wydawnictwami tego typu, uznanymi za „sztandarowe” dla całego gatunku. Duża w tym zasługa samego Ronnie’go – takie utwory, jak „Children Of The Sea” czy też tytułowy, potwierdzały talent i wielki kunszt Dio, którego głos, eksponowany w zależności od klimatu utworu, świadczył o doskonałym warsztacie technicznym wokalisty.

Jak się okazało, Ronnie zagościł w Sabbath na dłużej i przyczynił się do powstania kolejnych płyt. Następczynią „Heaven And Hell” została „Mob Rules” wydana w 1981 roku. Nastąpiły też małe zmiany w składzie grupy – na miejscu dziarskiego, ale niezbyt zdolnego rzemieślnika, Billa Ward’a zasiadł prawdziwy wirtuoz perkusji, Vinnie Appice.
„Mob Rules” jest bardzo podobna do swojej poprzedniczki i chyba nie mogło być inaczej – koncepcja „Heaven And Hell” sprawdziła się w stu procentach. Prawie każdy z utworów na „Mob…” posiada swój odpowiednik z „Heaven…”. Otwierający płytę „Turn Up The Night” prezentuje taki sam motoryczny żywioł jak „Neon Knights”, „The Sign Of The Southern Cross” przypomina „Children Of The Sea”. Dla różnicy, kawałek tytułowy nie został utkany w konwencji epickiego „Piekła i Nieba” – to szybki, trochę rock n’ rollowy utwór. W żadnej mierze jednak, nie można drugiego albumu Ronnie’go z Sabbs uznać za wtórny i autoplagiatowy.

Dwa lata z nowym wokalistą i dwie doskonałe, ponadczasowe płyty – tak oszałamiający sukces musiała zwieńczyć triumfalna trasa koncertowa. Dokumentuje ją album „Live Evil” ( 1983 ), jak do tej pory jedyny album koncertowy typu audio Sabbatu z Dio. Ronnie z powodzeniem wykonuje na nim takie „hity” grupy, jak „Paranoid”, „Iron Man” czy „N.I.B.” Za sprawą jego interpretacji starsze kawałki Sabbath z lat 70 – tych wydają się mniej archaiczne, nabierają nowego, świeżego kolorytu. Momentami Dio śpiewa bardzo drapieżnie, czasami nawet, jak na niego, za nadto agresywnie. Jego wokaliza wydaje się być bardziej „z przodu”, góruje nad resztą instrumentów. Zgoła inna sytuacja miała miejsce przykładowo na „On Stage” Rainbow – tam wokalne popisy Ronnie’go częściowo pokrywały wszędobylskie riffy Blackmore’a .
Kiedy płyta ukazała się na rynku, Dio nie był już wokalistą grupy Iommie’go. Od samego początku nie dane mu było odczuć, że jest pełnoprawnym członkiem „czarnej” rodziny. Iommi i Butler od chwili odejścia Ward’a trzymali się razem, unikając fanów, konferencji prasowych, zasłaniając się przy tym „zmęczeniem sławą”. Dalecy od stanów apatycznych byli za to Dio i Appice – spędzali dużo czasu z fanami, wspólnie pokazywali się publicznie. Podział ten zaowocował rosnącymi w silę konfliktami, na kanwie których powstało mnóstwo plotek, jak ta, że ponoć Ronnie i Appice mieli ukradkiem wchodzić do studia nagrań i pod nieobecność kolegów polepszać brzmienie swoich partii, na mającym się ukazać koncertowym „Live Evil”. Ronnie : „Wzięło się to prawdopodobnie stąd, że pewnego dnia podczas miksowania płyty czekaliśmy na resztę zespołu całe popołudnie i zamiast gapić się w sufit, poprosiliśmy realizatora, żeby puścił nam materiał na „Live Evil” – nie miksowaliśmy, tylko słuchaliśmy. Gdy Geezer i Tony dotarli do studia, nie chcieli nas tam widzieć. Widocznie mieli coś do ukrycia. Dalej pracowali już sami”.

„Hold on, good things never last” („nic, co dobre nie trwa wiecznie”) – śpiewa Ronnie w otwierającym album „Heaven And Hell” utworze „Neon Knights”. Szkoda, bo był to skład, według kart muzycznej historii, niezwykle udany. Tak kulisy rozstania z Sabbatami wspomina sam zainteresowany: „Myślę, że w pewnym momencie nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Zanim dołączyłem do Black Sabbath, zespół nie bardzo sobie radził. Gdy pojawiłem się w grupie, odnieśliśmy sukces (…) Gdy po latach niepowodzeń zespół znowu zaczyna wznosić się na szczyt, wtedy słyszy się wokół szepty – jesteś wspaniały, to dzięki tobie się udało. Zaczynasz w to wierzyć. Zaczyna się wbijanie noży w plecy i wszystko się rozsypuje. Tak to bywa.”
10 lat później, w okresie, kiedy Iommi’emu ciężko będzie odbić się od muzycznego dna, Ronnie pojawi się raz jeszcze w składzie Sabbs i zaśpiewa na bardzo udanym, choć niesłusznie niedocenionym, „Dehumanizer” ( 1992 ).

Do tamtej pory, integralnie związany z historią Rainbow i Black Sabbath, u progu drugiej połowy ósmej dekady XX wieku, Ronnie postanowił napisać własną muzyczną opowieść. I kiedy w latach 90 – tych, część dawnej hard n’ heavy rockowej ekstra klasy pozostawała w cieniu czy też przechodziła chwilowy letarg, Dio nie pozwalał o sobie zapomnieć, co jakiś czas atakując takimi wydawnictwami, jak „Angry Machines” czy „Lock Up The Wolves”.