Gdybyśmy nadal grali materiał z pierwszego albumu, to rozpadlibyśmy się wiele lat temu.
Aaron Aedy

Nowa płyta angielskiego kwintetu przyniosła i kolejną stylistyczną woltę, i zmianę na stanowisku producenta – Simona Efemey’a, który towarzyszył zespołowi od czasów „Shades Of God”, zastąpił szwedzki producent Sank. Album nagrywano w dwóch studiach (Battery Studios w Londynie i Rockfield w Walii). Muzycy rozważali takie tytuły płyty jak „Intravenous” czy „The Grey Album”, ale ostatecznie stanęło na „One Second”. Nazwa doskonale komponuje się z czarno-białą okładką, której twórcą jest Ross Halfin. Widnieje na niej twarz starej kobiety. Kobieta ma zamknięte oczy, co w połączeniu z tytułem „Jedna Chwila” pozwala wysnuć słuszną hipotezę, iż album poruszać będzie kwestie momentów z życia, przemijania i nieuchronnej śmierci.

16 czerwca 1997 roku na rynku pojawił się pierwszy singel zwiastujący nowy album: „Say Just Words” (chwilę wcześniej francuskich fanów uraczono limitowanym singlem „True Belief ‘97”, wydanym w formie digipacku). Mała płyta ukazała się aż w trzech edycjach („Silver”, „Blue” oraz kombinowanym „Silver / Blue”). Miesiąc później (14 lipca) na rynku pojawił się „One Second”.
Singel „Say Just Words” nie zapowiadał jeszcze rewolucyjnych zmian, z którymi ciężko było się pogodzić fanom zespołu. Utwór tytułowy równie dobrze mógłby się znaleźć na „Draconian Times”, a muzycy hołdowali tutaj jeszcze metalowym ideom. Użyliśmy więcej klawiszy niż kiedykolwiek w przeszłości – mówił Aedy. Praktycznie każdy utwór zawiera klawiszowe brzmienia w takiej czy innej formie. Album może nie jest aż tak gotycki jak nasz poprzedni materiał, ale jest na pewno ciemniejszy.
Na „One Second” Brytyjczycy po raz pierwszy postanowili sięgnąć po nowy środek wyrazu, który w zdecydowany sposób zmienił ich styl: szeroko pojętą elektronikę. Co prawda Paradise Lost już wcześniej (w zasadzie od początku) wykorzystywał instrumenty klawiszowe, jednak nie na taką skalę i nie w taki sposób jak na „One Second”. Dla fanów był to prawdziwy szok – ikona gotyckiego metalu zaczęła flirtować z ambientem, industrialem czy dark wave. Ze wszystkich przemian stylistycznych, jakie zespół serwował swoim fanom na przestrzeni siedmiu lat swojego dotychczasowego istnienia, ta była najbardziej drastyczna. Zmianom muzycznym towarzyszyła także zmiana image’u grupy. Wystarczy zajrzeć do książeczki albumu, żeby ujrzeć Holmesa i Aedy’ego z krótkimi włosami. Dla większości fanów Paradise Lost to był prawdziwy szok i rzecz zupełnie niedopuszczalna: nie dość, że zmieniają muzykę, to jeszcze ścinają włosy!

Choć nowy, mocno elektroniczny styl, który zdominował „One Second” był ryzykownym eksperymentem – okazał się bardzo udanym. Muzycy kolejny raz pokazali, że nie muszą powielać swoich pomysłów, a przy okazji – staną się inspiracją dla kolejnych młodych zespołów, już nieco innego pokroju.
Druga połowa lat 90. okazała się być okresem przełomu dla wielu zespołów spod znaku „klimatycznego metalu”. Paradise Lost za sprawą swej odwagi był jednym z najważniejszych motorów napędowych owych przemian. Niemal każda grupa szukała nowych rozwiązań, świeżych środków wyrazu – dotychczasowe przestały wystarczać, kiedy okazywało się, że muzyka brnie w ślepą uliczkę i narażona jest na autoplagiat. My Dying Bride w roku 1998 nagrał album „34.788%… Complete” przesycony elektroniką, Tiamat rok wcześniej zaskoczył wszystkich longplayem „A Deeper Kind Of Slumber”, na którym ujawnił światu swoje łagodniejsze oblicze (choć z ambitnymi formami flirtował już na „Wildhoney”), w tym czasie miała także miejsce premiera płyty „Sin / Pecado” portugalskiego Moonspell, również nasyconego elektroniką. Anathema, legenda angielskiego doomu, także z płyty na płytę łagodziła swoje brzmienie. Paradise Lost nie był więc osamotniony w tych zmianach – a przede wszystkim był ich inicjatorem.
„One Second” otwiera utwór tytułowy. Na początek delikatne dźwięki pianina, zdradzające z jakim zespołem mamy do czynienia. Kiedy pojawia się czysty głos Nicka, wzbogacony o klawiszowe plamy w tle, można odnieść wrażenie, że w sumie wszystko prawie po staremu… Tyle, że „prawie” robi wielką różnicę. Gdy dołącza reszta zespołu, mamy utwór o niemal tanecznym feelingu (chodzi tu przede wszystkim o perkusyjny bit). Określenie „taneczne” może budzić niepokój w fanach zespołu – ale to wciąż Paradise Lost, tyle że odmieniony, odświeżony i nowoczesny. Muzycy wykorzystali potencjał utworu, wydając go w październiku 1997 roku na singlu, który, podobnie jak poprzedni, ukazał się w trzech wersjach.

O „Say Just Words” była już mowa. Nick śpiewa tu dość nisko, a sam utwór jest bardzo rytmiczny, melodyjny i przebojowy. Kojarzy się trochę z „The Last Time” z poprzedniego albumu i wskazuje na to, że zespół w tamtym okresie inspirował się twórczością Sisters Of Mercy. Do utworu nakręcono teledysk, w którym po raz pierwszy Holmes objawił się światu z krótkimi włosami.
Trzeci utwór na krążku to pierwszy poważny szok dla każdego metalowego ortodoksa. „Lydia” zaczyna się od samplowanych loopów w klimacie Depeche Mode. Co prawda później wchodzą mocne gitary, ale podczas refrenu powraca klimat tworzony przez elektronikę. Kompozycja jest udana, mroczna i przygnębiająca (jak na Paradise Lost przystało), ale dla słuchacza przyzwyczajonego do gitarowego oblicza zespołu jest ogromnym zaskoczeniem.
Dalej mamy również przypominające Depeche Mode „Mercy”. Wyraźnie tu słuchać, jaki wpływ wywarła na muzykach Paradise Lost grupa Martina Gore’a. Instrumenty klawiszowe, automat perkusyjny i specyficzny śpiew Holmesa, któremu bliżej do Dave’a Gahana niż do Hetfielda. Cały czas jednak czuć tą wszędobylską gotycką atmosferę. Można w zasadzie przyjąć, że Depeche Mode byli ojcami chrzestnymi gotyckiego popu – wystarczy posłuchać płyt „Violator” (1990) czy „Songs Of Faith And Devotion” (1993). Dla grup pokroju Paradise Lost, Moonspell czy Atrocity muzyka Depeche Mode była sporą inspiracją, posiadając ten specyficzny potencjał zimna, mroku i tajemnicy, wyczarowywanych za pomocą elektronicznych brzmień.

Następny jest najkrótszy na płycie i najbardziej żywiołowy „Soul Courageous”. Jest przebojowo, klarownie, rytmicznie i jak na Paradise Lost niecodziennie, bo… trochę za wesoło i „goth’n’rollowo”.
„Another Day” mógłby znaleźć się na jednej z późnych płyt Faith No More. Nick Holmes w zwrotkach przypomina tu do złudzenia Mike’a Pattona, a „po swojemu” śpiewa dopiero podczas refrenu. To zdecydowanie jeden z najlepszych momentów na płycie. Końcówka tego utworu delikatne nawiązuje do „Enchantment” z „Draconian Times”. Jest podniośle, dostojnie, a instrumenty klawiszowe doskonale komponują się z gitarami, tworząc zgrabne harmonie. Zawsze to jakaś namiastka okresu dawnej świetności Paradise Lost.
Początek „The Sufferer” jest kompletnie zdominowany przez elektronikę, wypełniającą praktycznie cały utwór. Jedynie refreny wzbogacają gitary. Głos Holmesa jest tutaj wspomagany przez Morrisa, któremu wychodzi to całkiem zgrabnie.
„This Cold Life” to festiwalu Depeche Mode ciąg dalszy. To ciekawy i smutny utwór, którego najsłabszą stroną jest mało przekonujący śpiew Holmesa. Na szczęście w kolejnym na płycie „Blood Of Another” wszystko jest już jak należy. Utwór zaczyna się od dzwonów, potem podniosły refren, świetny śpiew Nicka, klawisze, wreszcie zgrabny thrashowy riff. Kapitalny, gotycki numer, który spokojnie mógłby się znaleźć na „Draconian Times”.

„Disappear”, mimo wielu elektronicznych akcentów, brzmi jak prawdziwy hymn na cześć gotyku i jest utrzymany w charakterystycznej stylistyce Paradise Lost. Pięknie w tym utworze brzmi wiolonczela (gra na niej Stephan Brisland-Ferner), która nadaje całości odpowiedniego klimatu.
„Sane” może się kojarzyć z Sentenced czy Metalliką (śpiew Nicka). W rezultacie jest to dość mocny kawałek, z ciekawymi rozwiązaniami melodycznymi. Dla odmiany „Take Me Down” to senny i mocno przygnębiający utwór o industrialnym wręcz charakterze. Przypomina znowu Depeche Mode, ale nie intryguje tak, jak pozostałe utwory.
„I Despair”, to ostatni, ukryty utwór, który ukazał się tylko na digipackowej, limitowanej edycji albumu. Podobnie jak „Take Me Down” nie przynosi specjalnych rewelacji, choć mógłby go spokojnie zastąpić w podstawowym programie płyty. Tak jak w przypadku „Another Day”, może kojarzyć się z Faith No More. Ponadto do niektórych wydań albumu został dołączony utwór „How Soon Is Now” z repertuaru grupy The Smiths.
„One Second” to album niezwykle zróżnicowany, barwny i mogący pochwalić się najlepszą produkcją ze wszystkich dotychczasowych longplayów zespołu. Od czasów „One Second”, Mackintosh, „pierwsza gitara” Paradise Lost, na dobre rozsmakował się w elektronice. Wszystkie partie sampli, programowanie i obsługa instrumentów klawiszowych na tej płycie okazały się wspólnym dziełem jego i producenta Sanka. Na „One Second” próżno szukać charakterystycznych dla niego solówek. Wiadomo, sama koncepcja muzyki zawartej na albumie zdeterminowała go do stosowania innych rozwiązań, ale mimo wszystko wielu tęskniło za tym, by jego gitara znowu brzmiała tak, jak na „Draconian Times”. Era gotyckiego metalu dla Paradise Lost skończyła się – przynajmniej na chwilę. Przyszedł czas na nowe, rewolucyjne i nowoczesne rozwiązania. Nick i spółka wielokrotnie udowadniali, że są nieprzewidywalni, a fani nigdy nie wiedzą, czego można się po nich spodziewać. Na tym polega chyba cała magia tego zespołu.

Choć muzyka na „One Second” jest przystępna, wręcz przebojowa, to nie jest przeznaczona na wszystkie okazje. To, co pozostało niezmienne, to teksty – podane w bardziej niż do tej pory zrozumiałej formie, lecz nadal pełne mroku, nostalgii i zwątpienia. Dla słuchaczy, którzy pozostali otwarci na nową formułę Paradise Lost, był to album ze wszech miar ciekawy. Faktem jest, że wraz z wydaniem „One Second” grupa straciła wielu starych fanów, ale też pozyskała pokaźne grono nowych wielbicieli. Płyta zebrała też w większości pozytywne recenzje w prasie muzycznej – za wyjątkiem samej Anglii, gdzie zespół od początku był ignorowany (i tak jest do dnia dzisiejszego). Doceniano przede wszystkim odwagę Anglików, którzy nie bacząc na swoją przeszłość konsekwentnie realizowali swoje muzyczne ambicje. Nick Holmes: Każda płyta zespołu jest zazwyczaj porównywana do poprzedniej. To przecież w pełni zrozumiałe. Zawsze są dwie strony medalu. Ważne jest także, w którym okresie ktoś poznawał naszą muzykę. Ci, którzy byli z nami od samego początku, za zdradę poczytali już „Icon”, bo były na nim czyste wokale. Ludzie, którzy „kupili” nas dopiero przy „Icon”, nie mogli strawić „One Second”. Znaleźli się i tacy, którzy dopiero dzięki „One Second” zaczęli nas szanować i ich zdaniem, wszystko co zrobiliśmy od tamtej pory, jest dobre. Ja sam uważam, ze Metallica nigdy nie nagrała lepszego albumu od „Ride The Lightning”, ponieważ… ten właśnie krążek poznałem jako pierwszy.
Tradycyjnie po wydaniu płyty grupa udała się w trasę koncertową. Zespół zawitał między innymi do Francji, Niemiec, Szwecji, Austrii, Słowenii, Australii, Czech, Hiszpanii, Portugalii, Luksemburga, Anglii, Szkocji czy Szwajcarii. Nowa płyta była promowana również w Polsce dwoma koncertami w listopadzie 1997 roku – 2 listopada w Warszawie w klubie „Stodoła” i dzień później w poznańskim klubie Eskulap. W Stodole zespół wykonał: „Say Just Words”,„Hallowed Land”, „Blood Of Another”, „True Belief”, „Disappear”, „Lydia”, „Dying Freedom”, „Mercy”, „Shadowkings”, „The Sufferer”, „Remembrance”, „Forever Failure”, „Soul Courageous”, „One Second”, „This Cold Life”, „Embers Fire”, „As I Die”, „The Last Time”. W klubie Eskulap setlista prezentowała się następująco: „Say Just Words”, „Hallowed Land”, „Blood Of Another”, „True Belief”, „Disappear”, „Dying Freedom”, „Elusive Cure”, „Mercy”, „Shadowkings”, „The Sufferer”, „Remembrance”, „Forever Failure”, „Soul Courageous”, „One Second”, „This Cold Life”, „Embers Fire”, „As I Die” i „The Last Time”.

Jeszcze w 1997 roku ukazało się kompilacyjne wydawnictwo „Singles Collection”, które nie jest typowym albumem „the best of”. Oprócz uznanych „hitów” znalazły się tu także utwory ze stron „B” singli. Wydawnictwo to zostało wznowione w 2007 roku w postaci pięciopłytowego boxu (jedna mała płyta – jeden CD). Typowym zbiorem „greatest hits” był wydany w 1998 roku album „Reflections”. Znalazły się na nim utwory od debiutu aż po ostatnie studyjne dzieło Anglików. Zabrakło na nim jedynie „Enchantment”, a to spore niedopatrzenie.
W tym samym roku Nick gościnnie zaśpiewał na solowej płycie ex-wokalistki Theatre Of Tragedy, Liv Kristine Espenaes-Krull, zatytułowanej „Deus Ex Machina”. Jego głos można usłyszeć w utworze „3 a.m.”. W tym samym okresie grecka wytwórnia Holy Records, doceniając wkład Paradise Lost w rozwój muzyki metalowej, postanowiła wydać dla nich płytę typu „tribute” pt. „As We Die For… Paradise Lost”. Na albumie utwory zespołu wykonują zespoły należące do powyższej wytwórni (Gloomy Grim „Say Just Words”, Orphaned Land „Mercy”, Septic Flesh „The Last Time”, Misanthrope „Forever (Shattered) Failure”, On Thorns I Lay „True Belief”, Legenda „Embers Fire”, Argile „As I Die”, Godsend „Gothic”, Stille Volk „The Painless”, Yearning „Eternal”, Nightfall „Lost Paradise”, Sup „Rotting Misery”).
W roku 1999, tuż przed wydaniem nowego albumu z premierowym materiałem, Nick i spółka postanowili uraczyć fanów kolejnym koncertowym VHS. Na wydawnictwo „One Second Live ’98” złożył się występ zespołu z 26 stycznia 1998 roku z Shepherd’s Bush Empire w Londynie oraz dwa promocyjne wideoklipy do utworów z kolejnego longplaya („So Much Is Lost” i „Permanent Solution”).